Wzrastanie

            Bez żartów będzie. Tak na serio bardzo, przepraszam, jeśli miejscami przyzwyczaiłam do czegoś innnego. Mam jednak nadzieję, że przeczytacie całość, bo będzie najpierw emocjonalnie, a potem znów emocjonalnie.

            Natchnienie do podzielenia się z wami moimi refleksjami o wzrastaniu trafiło mnie w trakcie kompletowania dokumentacji do zebrania zespołu ewaluacyjnego IPET, czyli dla niewtajemniczonych – spotkania grupy nauczycieli i specjalistów debatujących przy dobrowolnym udziale rodzica nad efektywnością działań podjętych przez szkołę w celu wsparcia rozwoju dziecka z orzeczeniem o kształceniu specjalnym (uffff, tak to naprawdę się nazywa). Wychowawcą jestem nieprzerwanie od lat trzydziestu i kilku, pierwszy raz jednak mam zaszczyt opiekować się klasą integracyjną. Tak, to zaszczyt, to potwierdzenie twoich kwalifikacji wychowawcy, to wielkie zaufanie ze strony szefostwa, nauczycielu, nie kara i dopust Boży. Zrozumiałam to już od pierwszych chwil spotkania z moimi dzieciakami.

Wstrząs remontowy 😣

Na początek opowiem historię mrożącą krew w żyłach. Potem kilka innych, które wstrząsnęły życiem belferki i matki. Pierwsza zetnie krew w żyłach przede wszystkim ekologom i innym miłośnikom fauny i flory. Otóż… remont miałam. Noooooo… tak, dziękuję za wasze wzdryganie się i drgawki, też teraz tak mam. Rzeczony armagedon rozpoczął się w miesiącu kwietniu, wyjątkowo (i jak się szybko okazało, złudnie) życzliwym temperaturowo dla istot żywych i czujących. Rtęć wspinąca się na zewnętrznym termometrze oraz znaczne, wręcz  wyjątkowe jak na tę chwilę, ożywienie w moim ogrodzie podstępnie podpowiedziały mi najgorszą decyzję ever. WYSTAWIŁAM MOJE KWIATY NA ZEWNĄTRZ. Moje ukochane fikusy, sztuk dwie – jeden około 3 metrów i beniamin, bujny jak lasy tropikalne, około 2 metrów oraz dracenę na kilku pniach, najwyższym około półtora metra. Wspomnę też o kilkunastu „trawkach”, geraniach etc. Niby wyjścia nie miałam… Remont wykluczał ich obecność „we wewnątrzu”… Później nastąpiło TO – kilkustopniowe mrozy, dzień po dniu, bez wytchnienia – no i nie wytrzymały tego survivalu moje zielone dzieci, nawet z ochroną. Zmarzły, umarły, opadły, zostały gołe kikuty drewniałych łodyg. Rozpacz. Żałoba. I nie byłam w stanie tych kikutów wyrzucić! Stały tak sobie, straszące śmiercią przez jakiś czas, smętne i wyzierające, gryzące, codzienne, gołe wyrzuty sumienia. Dłuuuugo tak miałam. Każdego dnia pochylałam się nad nimi, licząc na cud. I pewnego dnia coś zobaczyłam. Coś maleńkiego, zgrubienie takie nieśmiałe, wypustek niemowlęcy. Mój fikus żył!  Z pewną nieśmiałością łypnęłam na pozostałe donice – tam też! Jest życie! Potem już tylko było lepiej. Podlewałam, nawoziłam, głaskałam, bijac się w piersi, przepraszałam. Dziś wiem, że się odrodziły, bez szans właściwie, skazane przez mój błąd, a potem z wyczekiwaniem na cud i z nadzieją, że może coś się zdarzy, z przekonaniem, że nie mogę ich skreślić, że trzeba dać im czas.

Nie skreśliłam, dałam szansę, dałam im czas, walczyłam.

Właśnie – pochylić się, zatrzymać, pomyśleć, nie pędzić i nie ulegać narzucającym się opiniom i interpretacjom.

Pochylenie się i zatrzymanie to punkt pierwszy, wiem to nie od dziś, ale wspomniany na początku IPET i zielone dzieci zmusiły mnie do podzielenia się tym z wami.

Przypadek 🤔

Pamiętacie jeszcze czasy pierwszych dyplomowań? Nie, nie wy, młodziaki, zwracam się do dinozaurów edukacji 😊 Były czasy, kiedy teczki dokumentacji na dyplomowanie sięgały tryliony segregatorów, a wśród nich ukryte perełki pod nieszczęśliwym tytułem „Opis przypadku”. W takiej właśnie teczcie opisałam mojego P., który, wierzcie mi, nie rokował. Wręcz przeciwnie. Na moim podwórku szkolnym dopiero kiełkowały zajawki OK, różniste programy wsparcia, IPETY, centra pomocy rodzinie i takie tam. Generalnie więc byłam tylko ja i P. A co się zadziało między nami, to tylko wiemy my. Łatwo nie było. Pobicia rówieśników, rozwalane lekcje, wulgaryzmy rzucane tu i tam oraz inne smaczki. Dość powiedzieć, że stale, bez ustanku, kierując się raczej intuicją niż rzetelną wiedzą, wspierałam…

 Dziś P. pracuje (a nie rokował, powtarzam 😊), ma cudną rodzinkę i w sklepie pewnej sieci  owadziej urządzamy sobie pogaduchy o jego pracy i synku.

Nie skreśliłam, dałam szansę, dałam mu czas, walczyłam.

Falbankowany „Pan Tadeusz” 💃

A czasy klas przysposabiających do zawodu pamiętacie? Otóż ja dobrze pamiętam 😊 Po pierwszej lekcji polskiego właśnie tam ogarnęło mnie przekonanie graniczące z pewnością, że mój ziemski, całkiem mi się wtedy wydawało młody żywot, dokona się już niedługo… W pierwszej ławce zasiadał M., osoba bardzo dobrze zbudowana, ozdobiona licznymi tatuażami, z ogoloną głową, na przepustce z tzw. poprawczaka i spoglądająca na mnie spode łba. Dalej nie było bardziej dla mnie wspierająco, niezależnie od płci. A ponieważ akcja rozgrywała się w  gimnazjum, coś tam próbowałam czytać na lekcji. Właśnie, próbowałam ja, bo nikt, uwaga – NIKT  inny nie wyraził łaskawie zgody na głośne przeczytanie jakiegokolwiek tekstu. Jedyne, co słyszałam, to raczej groźne, nieartykułowane pomruki, które wydalał M. Po paru lekcjach nieudanych prób zachęcania do czytelniczej aktywności i paru trudnych wieczorach oraz dziesiątkach retrospektywnych projekcji tego, co się zadziało, przyszło olśnienie. Oznajmiłam wówczas na lekcji cichym barankom, że odkryłam ich tajemnicę. Wiedziałam, dlaczego nie chcą nic przeczytać! Bo nie umieją! Uwierzycie w coś takiego??? Oni, uczniowie gimnazjum (różnych roczników), NIE POTRAFILI CZYTAĆ! Potem uczyliśmy się tej sztuki, a „falbankowanie” fragmentów „Pana Tadeusza” powiększonych na ksero do dziś budzi moje niedowierzanie 😉 i sentyment. Kolorowałam sylaby, falbankowałam i czytali… Czy ze zrozumieniem? Nie sądzę 😊. Ale się nauczyli czytać w godnym tempie i z przyzwoitą techniką. I pilnowali mi potem mojego lanosika na parkingu, odśnieżali maskę i trasę do wyjazdu, poważnie. Kierował akcją M. To była jego i ich wszystkich wdzięczność, choć nie wyrazili tego słowami.

Za to, że nie skreśliłam, dałam szansę, dałam czas, walczyłam.

Trochę prywaty 🤗

Skoro to mój blog, wprowadzam właśnie w tej chwili zasadę, że mogę pisać też o strefie zakazanej, czyli życiu prywatnym, a co. Jestem też mamą. Kiedy urodził się mój syn, aparatura od WOŚP żyła za niego.
Po odłączeniu, zdiagnozowaniu martwych obszarów mózgu i po czarnej otchłani rozpaczy zaczęłam walczyć. Dwa lata walki o człowieka, dwa lata rahabilitacji, ćwiczeń, terroryzowania rodziny, dwa lata bez prawdziwego kontaktu ze starszymi córkami (jak wyszły na ludzi, do dziś nie wiem) i wyrok  komisji: „Może już pani przestać, syn osiągnął poziom czterolatka w rozumieniu i mowie”. Ciekawe, czy doktor Skowronek (tak cudownie nazywał się lekarz prowadzący) dziś też mówi matkom: „Proszę nie płakać, tylko wziąć się do roboty”? Muszę sprawdzić… Syn nie rokował, a raczej rokował niepełnosprawność. Dziś doskonały uczeń, laureat, a przede wszystkim wspaniały człowiek, empatyczny, wspierający, moja duma.

Nie skreśliłam, dałam szansę, dałam czas, walczyłam.

Jednak nie 🙈

Nie będę jednak opowiadała ze szczegółami o moich obecnych dzieciach klasy integracyjnej. Kiedyś może się odważę, kiedy ich rodzice i oni sami nie będą śledzić już mojego bloga, bo im życie podsunie znacznie ciekawsze zajęcia, mam nadzieję. Bo to, jak bardzo chcą, jak się starają, wiedzą naprawdę tylko oni. Ja natomiast widzę, jak cudownie rozwijają swoje kompetencje społeczne i umiejętności szkolne. Oskarża się obecne pokolenia i kolejne roczniki, że nieprzygotowane do życia są, do samoobsługi i w ogóle. Gdybym nie doświadczyła kilku dni jako mama (tak właśnie) tego, co zaserwowali mi dziesięciolatkowie z klasy integracyjnej na wycieczce, może bym uwierzyła. Podobno też empatii nie ma w młodym pokoleniu… Kończę, bo się zapędzę, a postanowiłam przecież o nich nie pisać. Kiedyś… na pewno.

Nikogo nie skreślę, dam nieskończoną liczbę szans, dam dużo czasu, będę walczyć.

Bo dziecko rozwija się tak jak zieloność, w swoim tempie, wystarczy stosować 3xP – powoli, podlewać, pielęgnować.

Wzrastanie warto, przepraszam bardzo, ale dokumentować. Robię to nie tylko dla siebie, nie powstają księgi tajemne i zakazane, może tam zajrzeć rodzic i sam zainteresowany. I nie są to skomplikowane oraz nowatorskie sposoby: 

🌱 Stare i wysłużone, teraz ponoć w odwrocie w szkolnictwie, TECZKI UCZNIA. Tam właśnie, przez kilka lat lądują wszystkie, dokładnie wszystkie ślady działania ucznia przez kilka lat naszej wspólnej pracy. Oczywiście te, które dają się tam umieścić. Na koniec ósmej klasy weźmiemy taką teczkę i zachwycimy się, widząc, jak wzrastały umiejętności jej posiadacza 😊 A nie chodzi tylko o tradycyjnie pojmowane „wypracowania”. Wszystko to wszystko.  

🌱 Karty umiejętności – na nich uczeń sam zaznacza, w jakim stopniu opanował umiejętność określoną w podstawie programowej. Moje propozycje takich kart znajdziesz TU. Zbieramy je, zbieramy i dowody na wzrastanie mamy jak znalazł 😊 Dodatkowo potwierdzenie tezy, z którą wszyscy nauczyciele się zgadzają, ale nie wszyscy uwzględniają w swojej pracy – o zróżnicowanym tempie rozwoju każdego dziecka.

🌱 OK zeszyty – od pierwszych, tych z czwartej klasy, w których notatki musiały być trochę sugerowane, trochę podpowiadane, po ostatnie, całkowicie samodzielne w ósmej klasie. Cudowne dowody wzrastania.

              Papierowe dowody, jak widać, u mnie rządzą. Pandemia zrobiła w nich niestety sporą wyrwę, bo zawartośc folderów w komputerze to już nie to samo, o nie. Zapytasz – ale gdzie to trzymać? Rzeczywiście, to może być kłopot, ale dla chcącego … Ja jestem szczęśliwą posiadaczką dużej szafy w sali polonistycznej, półek starcza dla wszystkich.

Moje doświadczenia, nie tylko te powyżej, ukształtowały SZEŚCIOLOG BELFERSTWA, którego staram się ze wszystkich sił przestrzegać:  

  1. Nigdy nie oceniaj ucznia, zanim go nie zrozumiesz.
  2. Pamiętaj, żeby każdy sukces ucznia święcić.
  3. Daj czas na wzrost, uczniowi i sobie.
  4. Twoja walka o ucznia jest zawsze słuszna.
  5. Problem ucznia jest twoim problemem.
  6. Twój problem nie może stać się problemem ucznia.

I całkiem możliwe, że kiedyś SZEŚCIOLOG będzie SIEDMIO, OŚMIO i tak dalej LOG- iem. Oby tak było, bo wtedy będę miała pewność, że wzrastam.

Belferka Zosia