Zapraszam was do krainy szczęśliwości befra, w której niczego nie brakuje nam, opiekunom kaganka oświaty, w której bujamy się na edukacyjnych chmurkach, takich puszystych, milutkich, ciepłych, ale nie za bardzo, pieszczących nasze zbolałe kręgosłupy, wyciszających, ale nie za bardzo, takich po prostu akumulatorach naszej energii nauczycielskiej, z których pobieramy siłę, ale nie za bardzo. Opisuję genialne (nieskromnie zauważam) wynalazki, a młodzi i odważni naukowcy natychmiast powinni wziąć je na warsztat, bo my, nauczyciele, zaraz to od nich zakupimy za milion monet, tacy już jesteśmy. Wszystko dla dobra oświaty, zamiast nowej fury i komóry, my jesteśmy ponad – chleb, woda i intelektualne rozkminy, to nasz żywioł. Ewentualnie coś na rozrzedzenie gorącej, belferskiej krwi. Wynalazki pozwalam opatentować, daję pomysły za free, niech tylko będą już. Umieściłam je na poziomach zupełnie chaotycznie i przypadkowo, nie żeby któryś był bardziej ważny, a inny mniej. Wszystkie są niezbędne, absolutne must have belfra każdego, żeby osiągnął krainę szczęśliwości.
Poziom 1.
„chilnaba” – skrót od chill na bani, cudowny środek aplikujący belfrowi luz, high life, flow, ogólnie dystans podczas roku szkolnego i wakacji również. Wiem, są już takie, na przykład do wdychania, nie o tych tu mowa i nie o takie mi chodzi (panie prokuratorze, jakby co). Chodzi o coś, co nie wpędzi mnie w zgubny nałóg, kolejny zresztą, chip jakiś czy bransoletka, no nie upieram się, mogą to być gacie, które kontrolują mój poziom wnerwu i jak dojdę do niebezpiecznego levelu, w którym walę prawdę między oczy rodzicielom ucznia, ewentualnie dyrekcji czy koleżankom z grona, on, ten chilnaba mi fiuuuuu, aplikuje luuuzzzz, peace and love i wtedy nie narażam się, mam komfort, nie mam zaś kłopotów oraz konfliktu wewnętrznego. No czad po prostu. A w wakacje? Będzie mnie uwalniał od tego…no wiecie…przerażającego uczucia, że MARNUJĘ CZAS. Że nie mogę tak po prostu sobie leżeć i nie robić nic. Że po nicnierobieniu będę się czuć źle, bo to takie wbrew naturze jest. A ja nie lubię źle się czuć, proste. Chilnaba mi oznajmi – odpoczywaj, cholera, to jest ok! Wow!
Poziom 2.
„aukom” – skrót od ał komórka, miejsce na bezpieczny wrzask belfra. Nie wiem dokładnie, jak to miałoby być zorganizowane, to już działka młodych naukowców. No sorki, ale w kosmosie sobie bujamy, a czegoś takiego nie można? Można, można na pewno, tylko chcieć! Tak sobie wymyśliłam, że to ma być w szkole takie, wiecie, INTYMNE miejsce, koniecznie absolutnie niewidoczne dla innych. Wchodzi sobie belfer do tej komórki – bańki, a tam widzi projekcję swoich najskrytszych marzeń… No nie wiem, na przykład, że jest taki fęsi, elegancki i ekskluzywny albo uczniowie mu się pokazują grzeczni, kreatywni, logicznie myślący i z motywacją, albo projektują mu się górskie krajobrazy, ale z palmami i on jest na ich tle, albo widzi rodziców wpatrujących się w niego z akceptacją, może nawet (a co, zaszalejmy) ze zrozumieniem, albo on sam jest uznawanym i popularnym członkiem Ważnego Klubu Intelektualistów i tam wszyscy go słuchają, i podziwiają jego mądrość oraz erudycję, nieważne co. I może sobie, bosko niesłyszalny dla szkoły, powrzeszczeć z żałości, że nie ma tego wszystkiego. A wtedy ma być mu lepiej, w założeniu w każdym razie. Może też w aukomie po prostu powrzeszczeć, bez projekcji, żeby następnie pokazać się swoim uczniom wyluzowany i sympatyczny.
Poziom 3.
„speedex” – skrót od szybka ekscytacja. Jest taki sobie belfer – kapeć, którego nic już nie cieszy, nic nie bawi, a szkoła jawi się mu tak raczej depresyjnie, bo tak. Absolutnie wszystko mu odbiera radość oraz uniemożliwia pracę. Jęczy, że podstawa programowa, że ministerstwo, że rodzice, że dzieciaki, że dyrekcja, że kasa, że kot narobił do buta. I widzi obok siebie podskakującego kolegę z rumieńcami, perorującego z zaangażowaniem i zachwytem o swojej klasie/lekcji. No koszmar dla tego pierwszego, rozumiecie to, prawda? Ale ten pierwszy ma „speedex” – trąca paluszkiem rozgadanego kolegę i … jest!!! Ekscytacja!!! Też przebiera nogami przed lekcją, ogarnia go euforia i, co najważniejsze, już nie zazdrości. A chroni to go przed zawiścią, która niszcząca jest, więc to ważny bardzo wynalazek, wręcz epokowy dla szkolnictwa. Przecież tyle już wiedzą nasi neurobiolodzy, no hej, co to za problem zmajstrowanie neuroprzekaźnika ekscytacji?!
Poziom 4.
„nohand” – skrót od nie w ręce. Rzecz nie dotyczy belfrów w szkołach bez pięter. Młodych kalendarzem też nie, ci wszyscy przeskakują od razu do poziomu 5. Oni nic nie wiedzą o życiu. Kilkanaście lat temu nie pomyślałabym o czymś takim. Pomykałam wówczas po piętrach szkoły niczym rącza łania, nie zauważając nawet toreb, plecaków, plansz i innych takich wiszących na mnie, a niezbędnych przecież. Obecnie tak różowo nie jest, true story. Wlokę się z zadyszką, ale i z uporem, mrucząc pod nosem, że dojdę, dojdę przecież, w końcu. Nohand jest więc dla mnie, poproszę, młodych Artemisów Fowlów o coś takiego i przepraszam za prywatę. Przecież to nie musi być wielka winda, która wymaga ekwilibrystyki inżynieryjnej, prawda? Proszę o coś malutkiego, maluczką windeczkę, wyciągniczek, tunelik taki, na który kładę bagaże i one sobie bezpiecznie docierają na właściwe piętro, w moim przypadku na trzecie, szlaczek. A, i weźcie pod uwagę fakt, że ma być to kanał niedostępny dla uczniów, czujności nigdy dość, może w swoich torbach ktoś umieści WIELKĄ TAJEMNICĘ BELFERSKOŚCI.
Poziom 5.
„gilzaw” – skrót od gilotyny zawiści. Dla tych na przykład, co wbrew zasadom przeskoczyli przez poziom 3. Bardzo, ale to bardzo zadziwiające jest, że, dajmy na to historyk, podpierdziela do dyrekcji matematyka, załóżmy (przedmioty można sobie tu wstawiać dowolnie). Lub robi mu pod górkę, tak generalnie. Albo te komentarze w belferskich grupach (swoją drogą popieram głosy za wprowadzeniem limitów w tym względzie, zastanowiliby się jedna z drugim, zanim napiszą niewznoszącą niczego głupotę). Pytam ja was, bo nie ogarniam, o co kaman? Mam spore podejrzenia, że o zawiść chodzi. Mówi się, że nie ma złych emocji, no ok, przyjmijmy, że zawiść jest dobra, przytulmy ją dla zmyłki. A zaraz potem ciach, niech zadziała gilzaw! Wmontowana może być w ekran naszego kompa, w ulubiony długopis czy tam coś. Niech wyczuwa naszą frustrację, nie dopuszcza do niechcianej i męczącej dla obu stron zawiści i natychmiast aplikuje nam empatię oraz miłość i akceptację dla się. Koniecznie.
Poziom 6.
„sepabel” – skrót od wydzielony (seperated) belfer. Wydzielony, oddzielony, wyizolowany. Od czego? Od tłumu i wrzasku, kochani, nie udawajmy, że ICH nie ma. Wkraczając do budynku szkoły, nie spodziewamy się, rzecz oczywista, że będziemy tam SAMI. Nawet nie chcemy, przecież. Kochamy swoją pracę, a ona polega na interakcji z ludźmi. Ale… gdy pada deszcz… a my mamy dyżur na korytarzu… a na tym korytarzu wokół nas dziesiątki istot, które szanujemy i kochamy, oczywiście, ale one tak… się roją, wydają z siebie ryki jakieś, biegają, krzyczą, no tak jest, sami wiecie. I wiecie, że poziom dopuszczanego hałasu jest w tym momencie niedopuszczalny, i wiecie, że nic nie możecie z tym zrobić, i wiecie, że oszalejecie za sekundę, a w najlepszym wypadku ogłuchniecie! Wtedy macie sepabel. Nawet niech to będzie implant jakiś, każde siano za to dam. Niech mnie wyizoluje, ale tak sprytnie, żebym rzecz jasna ogarniała rzeczywistość, bez hałasu, bo stoperów przecież sobie w wymęczony kanał słuchowy nie wsadzę.
Poziom 7.
„propol” – skrót od „dla polskiego” (w sensie języka). Ten blog w założeniu ma być przede wszystkim niegłupi. I zobaczcie, do czego mnie to doprowadziło. Powyżej nakichane od anglicyzmów. Słabe to jest, ała i auć. To zaburza moje poczucie szczęśliwości, polonistką wszak jestem przecież. Dyskomfort superpoziom (nie superlevel, doceńcie). Poproszę więc o propol, ponownie prywata, niech tam. Dlaczego, pytam, dlaczego łatwiej jest mi wyrażać myśli z użyciem anglicyzmów??? To czary jakieś? Co jest w nich takiego, czemu tak łatwo przechodzą przez krtań i klawiaturę??? Niech tak nie będzie u mnie, proszę… Propol musi, niestety, towarzyszyć mi nie tylko w szkole, w życiu poza też się zdarza ten grzech, nawet częściej, masakra. Blokowałby każdy obcy wyraz, jeśli tylko jest polski odpowiednik, a ja z wrodzonego lenistwa nie zadałam sobie trudu, żeby trochę pomyśleć.
Poziom 8.
„kubomon” – nazwa powstała od „kubka”oraz Moniki G. (tej z „Przyjaciół”), znanej fanki porządku wszelkiego. Teraz, mimo że są wakacje, poproszę was o mentalne przeniesienie się do pokoju nauczycielskiego. Widzicie już to miejsce? To idziemy dalej. Rozejrzyjcie się… Tam, w szafie albo na półce stoją KUBKI. Nie, nie te zwykłe kubki, umyte, te zostawcie i patrzcie uważniej. KUBKI mają resztki kawy, harbaty, zużyte saszetki w swoim wnętrzu. I tak sobie stoją te KUBKI, stoją, aż w nich pojawia się życie… Niedobrze mi, za daleko poszłam z tą wizualizacją. Jeśli tego nie widzicie, poziom ukończony. Ja niestety tak nie mam, a właściwie mam, tego garba wyniesionego z domu (i tak was kocham, mamusiu i tatusiu), że widzę KUBKI i wszystko, co w nich zalega, nierzadko rośnie i żyje. Fu i błe, ohyda. A co to kubomon? To, uważajcie, kubek, niezwykły, spersonalizowany i piszczący, pikający, wrzeszczący może też być, na konkretnej częstotliwości odbieranej tylko przez właściciela. Pikać czy wrzeszczeć uciążliwie ma w sytuacji dla mnie ekstremalnej – kiedy właściciel pozostawi go z resztką poplutego przez siebie płynu na dłużej niż, no nie wiem, godzinę? To jest do dogadania. Postaram się być elastyczna, wiem, wiem, zimna kawa i te rzeczy, ale uprzedzam, że negocjacje tu będą ciężkie. Kubomoniki moje kochane mogłyby na przykład mieć swoje stałe, przytulne miejsce w budżecie szkoły i tylko z nich można by było spożywać płyny. Przepis z bolesnymi restrykcjami bym tu wprowadziła. Tyle.
Poziomów 9. oraz 10. na razie nie ma, pojawią się, jeśli poznam inne potrzeby na szlaku do szczęśliwości. Liczę na Was!
Belferka Zosia
PS Kolejność umiejscowienia danego wynalazku na konkretnym poziomie dowolna, w zależności od preferencji i natężenia poczucia potrzeby.